Przejdź do głównej zawartości

O archiwizowaniu zdjęć czyli ucz się na moich błędach. Część II

Pierwsza cyfra i pierwsze pliki RAW spowodowały pierwsze pytania, jak właściwie przechowywać zdjęcia. Kombinowałem strasznie, wymyślając kolejne cudowne sposoby na takie zorganizowanie mojego archiwum, by po tygodniu nadal móc się w tym połapać. Osobno trzymałem RAWy, osobno Tiffy i jeszcze gdzieś jpegi, by w kolejnej wersji zmienić pomysł i wszystkie pliki trzymać w jednym katalogu.
Spowodowało to oczywiście mnóstwo chaosu i bałaganu, z którego potem wygrzebywałem się przez miesiące. A w czasie, gdy ja wymyślałem kolejny genialny sposób na archiwizację, produkowałem coraz więcej i więcej nowych plików. Potem zmieniłem aparat i na dodatek RAWy zrobiły się cięższe i sytuacja stawała się jeszcze gorsza.

Mam też jedną okropną wadę... skasowanie każdego zdjęcia sprawia mi wielki ból. No bo dlaczego mam wyrzucić fotografię, nad którą ciężko pracowałem? Co z tego , że dopiero 153 była dobra? W tych poprzednich też jest coś dobrego, w jednej lepsze światło w górnym, prawym rogu, a innej modelka lepiej ułożyła środkowy palec... Zamiast więc od razu skasować większość niepotrzebnych zdjęć, zostawiałem je sobie na "potem" by popracować nad nimi w wolnej chwili. Zdajecie sobie sprawę, że większość z nich dalej czeka... Na swoją obronę powiem, że raz na jakiś czas, znajduję zdjęcie, które po jakimś czasie zaczyna mi się bardzo podobać. Widocznie, niektóre fotografie muszą dojrzeć, by być docenione, nawet przez swego twórcę.

Gdy sytuacja zrobiła się krytyczna, kupiłem nowy komputer z ogromnym, jak mi się wydawało, dyskiem 250 GB. Był to okres, gdy na rynku pojawiły się dwa rewolucyjne programy: Aperture i Lightroom. Ja wybrałem ten pierwszy z kilku powodów. Po pierwsze Aperture wyszedł pierwszy i wcześniej się nim zainteresowałem. Po drugie, był na Maca, a ja miałem dosyć XP, który przede wszystkim denerwował mnie swoim wyglądem. Po trzecie Lightroom mi nie pasował z tego samego powodu, dlaczego nie pasuje mi Nikon. BO NIE! W ten sposób, po głęboko przemyślanym wyborze, rozpocząłem wrzucanie całej swojej bazy zdjęć do Aperture'a.  Jedną z najważniejszych dla mnie cech tego programu była właśnie możliwość automatycznego robienia kopii. Drugą były inteligentne katalogi. Dzięki nim mogłem wreszcie trzymać fizycznie jedną kopię zdjęcia, ale wrzucać ją do różnych albumów. Genialne proste. Zwłaszcza, gdy już zrozumiałem po miesiącu, jak to działa. Jako normalny facet, nie zamierzałem przecież czytać instrukcji i to do tego w jakimś obcym języku. Aperture stało się w końcu moim ukochanym programem, choć miłość ta bywa nadal momentami trudna, gdy ja i mój Mac mamy rozbieżne stanowiska co do szybkości działania programu.... Czyli ja chcę, by program działał, a Mac ma co innego do roboty, np kręcenie takiego małego kółeczka na ekranie. No dobrze, czasem ma prawo, bo w między czasie moja baza zdjęć urosła do około 800 GB.


Moment gdy bardzo się z Aperture na siebie pogniewaliśmy... 


Przejdźmy teraz do konkretów, jak mam zorganizowaną archiwizację.

Mam dwa dyski w komputerze z przeznaczeniem tylko na zdjęcia. Na pierwszym jest biblioteka Aperture, na drugim jest jej kopia. Trzeci dysk trzymam w innym miejscu i aktualizuję kopię co jakiś czas. Oprócz tego czasem jeszcze nagrywam konkretne zdjęcia na płyty DVD. To przyzwyczajenia z poprzednich lat. Wprawdzie płyty nie są zbyt trwałym nośnikiem, ale kolejna kopia nigdy nie zaszkodzi. Wybieram tylko DVD renomowanych producentów i nagrywam na najmniejszych możliwych prędkościach i jak do tej pory nawet stare płyty dalej działają. Dyski też wybieram pod kątem długowieczności i bezawaryjności. Ale zawsze lepsza jest kopia na najgorszym dysku, niż żadna.
Aktualizacja kopii działa w Aperture w ten sposób, że program sprawdza, jakie zmiany zaszły w bibliotece i nowe pliki dopisuje do kopii, a te skasowane usuwa z kopii i umieszcza w osobnym katalogu. Jest to bezpieczne, gdyż nawet po przypadkowym skasowaniu czegoś w głównej bibliotece, nie skasujemy tego automatycznie w kopii. Ja ten katalog z usuniętymi zdjęciami trzymam zwykle jeszcze przez jakiś czas. Tak na wszelki wypadek.

No ale te wszystkie automatyczne mechanizmy będą do niczego, jeżeli nie zastosujemy twardych procedur. Ja po jednej wielkiej wtopie, codziennie teraz aktualizuję kopie na koniec dnia. Ta zasada jest najważniejsza. Mam też kilka innych. W studio zwykle pracuję z aparatem podpiętym do kompa. Zdjęcia wtedy zapisywane są bezpośrednio na dysku, ale zawsze też na karcie w aparacie. Mam więc od razu dwie kopie. Dopiero, gdy zrobię kolejną kopię w kompie, mogę skasować karty. Gdy pracuję poza studiem i bez laptopa to pierwszą rzeczą po powrocie jest wrzucenie zdjęć do kompa, a następnie zrobienie kopii i dopiero wtedy ewentualnie skasowanie kart.
Wiem, że to może wydawać się wielką przesadą. Ale tylko tym, którym: nie padł dysk, nie skasowali przez przypadek dysku, nie padła karta lub nie skasowali przez przypadek karty. Mnie zdarzyła się większość z tych sytuacji i uratowało mnie tylko posiadanie kopii. Niech przestrogą będzie to, co zdarzyło mi się kilka miesięcy temu:

Nie stosowałem wtedy jeszcze NAJWAŻNIEJSZEJ zasady codziennego aktualizowania biblioteki. Nieważne jak, ale skasowałem sobie CAŁĄ bibliotekę zdjęć. Zorientowałem się dopiero, gdy pasek postępu dochodził do samego końca... Byłem przerażony i w myślach podliczałem sobie sesje, które nie załapały się na kopie. W sumie okazało się, że miałem więcej szczęścia, niż rozumu. Wprawdzie kopia była sprzed miesiąca, ale część zdjęć zachowała się dzięki mechanizmowi Time Machine. To kolejna fajna rzecz w Macu. TM archiwizuje automatycznie co godzinę wszystko, co zmieniło się w kompie. Nie kasuje jednak rzeczy, które się usunie, tylko trzyma na dysku wszystko, co było. Ponieważ zdjęcia pojawiły się na kompie  w momencie, gdy były robione (podłączony aparat) to TM je automatycznie zarchiwizował.
Przejrzałem więc kopie TM i odzyskałem wszystkie sesje. Ostatnie fotografie miałem z kolei jeszcze na karcie... Nawet nie myślę o tym, co by było, gdybym stracił wszystkie moje zdjęcia..

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Test nieobiektywny czyli MacBook Pro Retina czyli gruby kontra chudy

Dawno już nie robiłem porządnego testu i postanowiłem to dzisiaj nadrobić. A okazja jest wyjątkowa, bo na moje biurko zawitał najnowszy MacBook Pro Retina. Nie ma w sieci jeszcze zbyt wielu testów, a zwłaszcza zrobionych pod kątem wykorzystania go w fotografii. Nie znajdziecie więc tu żadnych benchmarków i wykresów, a tylko mój prywatny test tego, co dla mnie, jako fotografa, najważniejsze. 1. Dlaczego Retina Gosia, która obrabia moje zdjęcia, pracuje w studio na Mac Pro 1.1, który swoje lata już ma albo w domu na MacBooku Pro sprzed ery unibody. Ten ostatni domagał się już wymiany od jakiegoś czasu i  czekaliśmy od kilku miesięcy na zapowiadaną nowość. Bez względu, co by Apple pokazał, miał to być najnowszy i silny komp, tak, aby mógł sprawnie pracować przez kolejne 3-4 lata. Po premierze byłem zachwycony Retiną i niską wagą nowego Maka. Gorzej było z ceną. 10.200 zł za podstawowy model, wyglądało na cenę z kosmosu. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jednak nie kupić modelu z poprze

O fotografowaniu samochodów czyli wielka ściema

W fotografii coraz mniej rzeczy jest takimi, jakimi się wydają... Na przykład fotografie samochodów. Kiedyś, jeśli na zdjęciu samochód był w ruchu to praktycznie na 100% wiadomo było, że fotograf rzeczywiście zrobił to zdjęcie w trakcie jazdy. A dzisiaj w fotografii reklamowej  pewne jest co innego. Pewne jest, że na pewno tak to nie wyglądało w rzeczywistości... W tym tygodniu robiłem sesję z mojego trochę już zapomnianego cyklu: Kobiety za kierownicą. Nadmiar pracy w ostatnich miesiącach oraz problemy w pogodą, nie pozwoliły mi na wcześniejszą kontynuację. Ale skoro w listopadzie mamy prawie wiosenne słońce, to trzeba było się brać do pracy. W planie miałem dwa zdjęcia w kabriolecie, jedno w ciągu dnia, drugie w nocy. Założeniem sesji jest pokazanie rzeczy, które kobiety nie powinny robić w trakcie jazdy, a że czasami im się zdarza to już inna sprawa... Ale skoro nie powinny, to nie mogłem od nich wymagać, by robiły to naprawdę. Od początku wiedziałem, że w związku z tym wszystki

Kalendarz Ascomp 2016

Lubię wyzwania. Gdy dowiedziałem się, że klientowi zależy, by zdjęcia do nowego kalendarza zrobić w tym samym miejscu co ostatnio, pomyślałem sobie, że lekko nie będzie. Już za pierwszym razem, sesja tam bardzo trudna, a teraz na dodatek musiałem podnieść sobie poprzeczkę, bo nowy kalendarz nie mógł być podobny do poprzedniego. Miejscem tym bowiem, znowu miała być serwerownia. Nie wiem ilu z was miało okazję zwiedzić serwerownie, ale zakładam, że raczej nie jest to powszechne doświadczenie. Tym, którzy nie mieli tego szczęścia, by zobaczyć serwerowni od środka, postaram się trochę przybliżyć warunki w jakich pracowaliśmy. Wyobraźcie sobie budynek strzeżony jak twierdza. Wysokie płoty, strażnicy, alarmy, wszystkie drzwi z zamkami, śluzy, setki kamer itd. Pomieszczenia z serwerami mają tylko wąskie korytarze pomiędzy szafami. Gdy czasem zdarzyło się, że były to korytarze o szerokości dwóch metrów, to miałem powód do świętowania. W korytarzach na zmianę wieje, albo bardzo zimne, albo