Zawsze byłem wielkim przeciwnikiem zimy od czasu, gdy ojciec zabrał mnie kiedyś na sanki. Było pięknie, mnóstwo śniegu, na pewno było fajnie, ale najbardziej zapamiętałem, jak bardzo było zimno. Od tego czasu zawsze miałem nadzieję, że doczekam się czasów, gdy zimy będą nielegalne.
Gdy trochę już urosłem i zapomniałem, jaka zima jest zła, wymyśliłem razem z moim przyjacielem Adamem, że zimowa szkoła przetrwania to jest to, o czym zawsze marzyliśmy. Pojechaliśmy w Beskidy na tydzień zajęć prowadzonych przez Piotra Van Der Coghena, który wtedy rozkręcał dopiero swoją szkołę. Przez pierwsze dni było fajnie, biegaliśmy po lasach, uczyliśmy się korzystać ze sprzętu wspinaczkowego, chodzenia w karplach, a nocami słuchaliśmy długich opowieści Piotra o górach i ratownikach.
Aż któregoś dnia Piotr zapowiedział nam, że idziemy nocować w namiocie na Babią Górę.
To taki żart prawda? Nie, jutro idziemy - stwierdził Piotr.
Obładowani sprzętem czuliśmy się prawie jak zdobywcy Himalajów. Nie wiedziałem tylko, że bycie zdobywcą to taka trudna praca. Wyszliśmy z Markowych Szczawin, najpierw na szlaku Akademickim było łatwo i przyjemnie. Ale gdy w pewnym momencie odbiliśmy, by wspinać się na przełaj, już tak łatwo nie było. Na zmianę torowaliśmy sobie drogę w śniegu do pasa. Karple niby nam pomagały nie zapadać się w śniegu, ale wyobraźcie sobie chodzenie z czymś, co przypomina XIX-wieczne rakiety tenisowe, przywiązanym do nóg. Potem, gdy mogliśmy już je zdjąć, wcale nie było lepiej, bo zamiast kopnego śniegu był lód. Mieliśmy raki ze sobą. Równie nowoczesne co karple. Do dzisiaj pamiętam ich paski, które za nic na świecie nie dawały się zapiąć na tym mrozie.
Gdy w końcu po wielu godzinach znaleźliśmy się na szczycie, było okropnie zimo, wiał bardzo silny wiatr, padał śnieg, a do domu było daleko. Mieliśmy dwa namioty na sześć osób, szybko okazało się, że jeden nieśliśmy zupełnie niepotrzebnie. Stawianie tego drugiego wyglądało tak: Stawiamy - wieje wiatr - namiot leży - stawiamy - wieje wiatr - namiot leży - stawiamy...
W końcu Piotr zdecydował, że przenosimy się trochę niżej, gdzie tak nie będzie wiać. Zostawiliśmy plecaki, zeszliśmy niżej, gdzie udało nam się postawić namiot. Idziemy po plecaki, wracamy i znowu to samo, namiot leży. Stawiamy go po raz kolejny, tym razem robiąc dodatkowe odciągi ze wszystkich czekanów. Wchodzimy po kolei do środka. Jest ciasno, ale robimy herbatę i czujemy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu.
Rano jakby ciaśniej się zrobiło. To między namiotem, a tropikiem nawiało metr śniegu i w ten sposób natura sama zrobiła nam igloo. Wyjście na mróz rano było wyczynem na miarę zdobycia Arktyki.
Gdy wracaliśmy, było mi tak zimno, że po głowie chodziła mi tylko jedna myśl: NIGDY WIĘCEJ NIE PÓJDĘ ZIMĄ W GÓRY!!! Powtarzałem to sobie tak długo, aż zeszliśmy niżej, zaświeciło słońce i stwierdziłem, że w sumie jest fajnie :)
W schronisku dowiedzieliśmy się, że w nocy na szczycie było minus 33 stopnie.... Ja odmroziłem sobie duży palec u nogi (trochę z własnej winy...). Zimę znienawidziłem od nowa i zacząłem znowu czekać na zmianę klimatu.
Ale mimo wszystko tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, były zdjęcia, które rano tam zrobiłem. Założyłem wtedy pierwszy raz w życiu slajd wywoływany w procesie E-6. Nie był to żaden Kodak, ani Fuji, tylko bardzo markowy film Quelle :) Jednak na mnie kolory, jakie zobaczyłem po wywołaniu, zrobiły piorunujące wrażenie. Więc to tak wyglądają kolory???? Niesamowite!!! Do tej pory używałem tylko slajdów ORWO, których kolory były po prostu orwoskie. Jeżeli nic Wam ta nazwa nie mówi, to bardzo dobrze, nic nie straciliście.
Zima już zawsze będzie kojarzyć mi się z tamtymi slajdami, a w pamięci mam tamten KOLOR.
Po co nam więc zima? Nie wiem. Ale skoro już jest, to trzeba ją fotografować.
Gdy trochę już urosłem i zapomniałem, jaka zima jest zła, wymyśliłem razem z moim przyjacielem Adamem, że zimowa szkoła przetrwania to jest to, o czym zawsze marzyliśmy. Pojechaliśmy w Beskidy na tydzień zajęć prowadzonych przez Piotra Van Der Coghena, który wtedy rozkręcał dopiero swoją szkołę. Przez pierwsze dni było fajnie, biegaliśmy po lasach, uczyliśmy się korzystać ze sprzętu wspinaczkowego, chodzenia w karplach, a nocami słuchaliśmy długich opowieści Piotra o górach i ratownikach.
Aż któregoś dnia Piotr zapowiedział nam, że idziemy nocować w namiocie na Babią Górę.
To taki żart prawda? Nie, jutro idziemy - stwierdził Piotr.
Obładowani sprzętem czuliśmy się prawie jak zdobywcy Himalajów. Nie wiedziałem tylko, że bycie zdobywcą to taka trudna praca. Wyszliśmy z Markowych Szczawin, najpierw na szlaku Akademickim było łatwo i przyjemnie. Ale gdy w pewnym momencie odbiliśmy, by wspinać się na przełaj, już tak łatwo nie było. Na zmianę torowaliśmy sobie drogę w śniegu do pasa. Karple niby nam pomagały nie zapadać się w śniegu, ale wyobraźcie sobie chodzenie z czymś, co przypomina XIX-wieczne rakiety tenisowe, przywiązanym do nóg. Potem, gdy mogliśmy już je zdjąć, wcale nie było lepiej, bo zamiast kopnego śniegu był lód. Mieliśmy raki ze sobą. Równie nowoczesne co karple. Do dzisiaj pamiętam ich paski, które za nic na świecie nie dawały się zapiąć na tym mrozie.
Gdy w końcu po wielu godzinach znaleźliśmy się na szczycie, było okropnie zimo, wiał bardzo silny wiatr, padał śnieg, a do domu było daleko. Mieliśmy dwa namioty na sześć osób, szybko okazało się, że jeden nieśliśmy zupełnie niepotrzebnie. Stawianie tego drugiego wyglądało tak: Stawiamy - wieje wiatr - namiot leży - stawiamy - wieje wiatr - namiot leży - stawiamy...
W końcu Piotr zdecydował, że przenosimy się trochę niżej, gdzie tak nie będzie wiać. Zostawiliśmy plecaki, zeszliśmy niżej, gdzie udało nam się postawić namiot. Idziemy po plecaki, wracamy i znowu to samo, namiot leży. Stawiamy go po raz kolejny, tym razem robiąc dodatkowe odciągi ze wszystkich czekanów. Wchodzimy po kolei do środka. Jest ciasno, ale robimy herbatę i czujemy się jak w pięciogwiazdkowym hotelu.
Rano jakby ciaśniej się zrobiło. To między namiotem, a tropikiem nawiało metr śniegu i w ten sposób natura sama zrobiła nam igloo. Wyjście na mróz rano było wyczynem na miarę zdobycia Arktyki.
Gdy wracaliśmy, było mi tak zimno, że po głowie chodziła mi tylko jedna myśl: NIGDY WIĘCEJ NIE PÓJDĘ ZIMĄ W GÓRY!!! Powtarzałem to sobie tak długo, aż zeszliśmy niżej, zaświeciło słońce i stwierdziłem, że w sumie jest fajnie :)
W schronisku dowiedzieliśmy się, że w nocy na szczycie było minus 33 stopnie.... Ja odmroziłem sobie duży palec u nogi (trochę z własnej winy...). Zimę znienawidziłem od nowa i zacząłem znowu czekać na zmianę klimatu.
Ale mimo wszystko tym, co zrobiło na mnie największe wrażenie, były zdjęcia, które rano tam zrobiłem. Założyłem wtedy pierwszy raz w życiu slajd wywoływany w procesie E-6. Nie był to żaden Kodak, ani Fuji, tylko bardzo markowy film Quelle :) Jednak na mnie kolory, jakie zobaczyłem po wywołaniu, zrobiły piorunujące wrażenie. Więc to tak wyglądają kolory???? Niesamowite!!! Do tej pory używałem tylko slajdów ORWO, których kolory były po prostu orwoskie. Jeżeli nic Wam ta nazwa nie mówi, to bardzo dobrze, nic nie straciliście.
Zima już zawsze będzie kojarzyć mi się z tamtymi slajdami, a w pamięci mam tamten KOLOR.
Po co nam więc zima? Nie wiem. Ale skoro już jest, to trzeba ją fotografować.
Piotr szykuje sprzęt na naszą wyprawę |
Marta szykuje kurtkę |
Wyruszamy w kolorach ORWO |
Jeżeli ORWO nie zażółcało czasem to tylko dlatego, że akurat wtedy zaniebieszczało |
I niestety, chwilowo nie zobaczycie zdjęć ze sławnego filmu Quelle do czasu, gdy znajdę płytę z oprogramowaniem do mojego skanera......
Czy komuś pożyczałem???
Komentarze
A swoją drogą: ja uwielbiam zimę, ale to musiał być harcore :/
Jak pada taki mały śnieżek , a siedzę w domu, nawet zima mi się podoba :)
Powodzenia więc w poszukiwaniach, bo chętnie zobaczę te fotki z Quelle.